Lubię wszelkie porównania do szeroko pojętego kolejnictwa – te dworce, tory, stacyjki, semafory, bagaże, lokomotywy, wagony, pasażerowie, wykolejenia, awarie, wypadki, złomowiska i opóźnienia. Nietrudno można znaleźć analogie do życia – nasze domy, meldunki, drogi, tysiące twarzy, trudności, przekręty, święta i urodziny, tony zbędnych rzeczy, choroby, a na koniec – ostatnia rajza.
Niby łatwo jest jechać samemu. Być jednocześnie kapitanem, przepraszam – maszynistą, konduktorem i pasażerem w jednej osobie. Sam prowadzę, wyznaczam trasę, kontroluję prawo przejazdu i z bezpiecznego dystansu okna podziwiam świat i jego mieszkańców. Komfort tej jazdy zależy głównie od moich umiejętności i pracowitości. Zobaczcie jak pędzi na złamanie karku ta elektryczna lokomotywka – bez zbędnych ładunków, na nic nie zważając. Aż skończy się jej paliwo. Ale torowisko i bezpieczeństwo przejazdu nie zależą już tylko od niej, ale od tylu czynników, na które nie ma żadnego wpływu.
Ale jesteśmy przecież ludźmi – chcemy ciągnąć też inne wagony, pomagać słabszym składom, uczestniczyć w zlotach i wielkich wydarzeniach. Wydaje się to celowe, normalne i pożądane. Chcemy się pomęczyć z innymi, bo wtedy to wszystko nabiera jakiegoś sensu. No i jest znacznie weselej. Stajemy na obcych stacjach i zabieramy ze sobą pasażerów, często zupełnie przypadkowych. Są tacy na chwilę, zanim wyskoczą i znikną na zawsze, lub wierni, pozostający do końca. Niektórzy jadą na gapę, inni podrabiają bilety, jeszcze inni zabrudzają przedziały lub oszukują towarzyszy tej szczególnej peregrynacji. Znosimy to w milczeniu, każdy na swój sposób. Zawsze można wszystkich wyrzucić w cholerę i odczepić tę całą menażerię. To, z kim jedziemy, zależy przecież tylko od nas. Samą trasę można wyznaczać też z kimś specjalnym, jeśli ma się to szczęście.
Gdy patrzę na ten malutki parowóz z przyklejonym wagonem, który z takim mozołem jeździ tak w kółko, niby bez celu – wiem, że muszę wyłączyć prąd i go zatrzymać. Niech sobie odpocznie. Postawię go obok torów, niech zobaczy swój mały świat z innej perspektywy, nie w biegu, ale w odosobnionej ciszy. Odyseja trwa, ale nasz bohater ma chwilę na rewizję postanowień i być może na wymianę najsłabszych elementów.
Życie płynie tak naprędce, szast-prast i zaraz kolejne Święta Bożego Narodzenia, koniec roku, świat idzie naprzód, są nowe plany do zrealizowania, sprawy do rozwiązania. A kiedyś to wszystko się zatrzymuje, niezależnie od wszystkiego. I ci spotkani w drodze robinsonowie, który nas pokochali, przyjdą nas pożegnać. Życie jako podróż – banalnie proste. Ale wiem, że trzeba w tej cudownej tułaczce umieć zwalniać i czasem przystawać, najlepiej w oderwaniu od tego, co mamy na co dzień. Niby można włączyć wsteczny bieg, cofnąć się do miejsc i ludzi, ale nigdy już nic nie wygląda tak samo. I nie chodzi mi o wakacje czy wolny weekend. Chodzi o głowę. O resetowanie tej części, która za wszystko odpowiada. Szkoda tylko, że nie da się już cofnąć raz wypowiedzianych słów…