Siedzę na trawie i robię to, co tygrysy lubią najbardziej – obserwuję świat i jego mieszkańców. Ludzi, którzy podobnie jak ja, przyszli tu odpocząć, zrelaksować się, może pomyśleć, co dalej. Jestem na pewno w Paryżu, chyba w parku obok Pałacu Inwalidów, widzę wierzchołek Wieży Eiffla. Pogoda jest przepyszna – niebo idealnie błękitne, okraszone kilkoma mini-chmurkami, które zagubiły się w swojej wędrówce. Trawa jest soczyście zielona, to pewnie jeszcze wiosna, mam na sobie tylko koszulę, jest mi przyjemnie ciepło.
Błądząc wzrokiem zauważam w końcu kilkunastoosobową grupę młodych ludzi, którzy są skupieni wokół jednej postaci. Ta siedzi na jakimś niewielkim stołeczku, nie wiem dokładnie, ale góruje nad zgromadzonymi wokół niej słuchaczami. Jest jak dorodna, kolorowa cebula – okrywa ją wiele warstw rozmaitej odzieży, luźnych bluz, koszul, chust. Mierzy na oko ze dwa metry i ma ze 150 kilo. Nie widzę wyraźnie rysów tej okrągłej, opalonej twarzy, małe, grube usta, jak u całuśnej rybki, i te wąskie, ciemne jak węgiel oczy. Na głowie ma coś w rodzaju czapeczki noszonej przez któryś z ludów Kaukazu.
Nie mam pojęcia, w jakim języku się wypowiada, ale mówi coś tak niesłychanie istotnego i interesującego, że wszyscy dookoła są zafascynowani, urzeczeni. Siedzą w maksymalnym skupieniu, jakby zastygli w zachwycie. Ten spokojny, magnetyczny głos dociera i do mnie. Wiem, ze właśnie odsłania się tam jakaś wielka tajemnica. Wszystko przestaje dla mnie istnieć, mam tylko jeden cel – poznać tę istotę i jej sekret.
Czekam do końca tego niezwykłego wykładu, nie mam śmiałości podejść bliżej. Potem zaczynam śledzić postać oddalającego się prelegenta. Udaje się za nim chyba w kierunku Montparnasse, wchodzimy w mniejsze uliczki, coraz bardziej ciasne i mniej tłoczne. Śledzony co chwilę znika mi z oczu, ale wiedziony jakimś wewnętrznym instynktem dokładnie wiem, gdzie i kiedy skręcać. W końcu znajduję się sam na niewielkim dziedzińcu. Jest jakiś dziwnie arabski, jasny, wyłożony płytami z piaskowca, z paroma ogromnymi donicami, z boku stoi zdobiona metalowa ławka. Za oknem na wprost przemyka mi twarz nieznajomego i bez wahania wchodzę czerwonymi drzwiami do środka parterowego lokalu.
Pomieszczenie jest słabo oświetlone. Powietrze nie jest przejrzyste, znacie to uczucie, kiedy wszystko jest przyszarzałe, zatrzymane, jest teraźniejszością, ale i jak gdyby innym wymiarem. Rozglądam się. Musiał tu być kiedyś wspaniały secesyjny bar, może bistro. Dzisiaj to ruina. Nie jest brudno, nie ma zapachu stęchlizny czy kanałów, wszystko jest tylko porozwalane i powywracane – stoliki, krzesła, obrazy, sufitowe panele, wystające ze ścian kable. Może ktoś wpadł tu w szał? Na długim blacie setki przeróżnych przedmiotów, na stolikach gazetowe i korespondencyjne papiery.
Postać z parku rozłożyła się wygodnie na fioletowej, aksamitnej sofie i zaprasza mnie gestem do siebie. Nie wydaje się już tak wielgachna i przysadzista, jak wcześniej, nie ma już tego mrowia łachów. Teraz nie potrafię już jednoznacznie określić jej płci, czapka zniknęła, pojawiły się małe, skromne okulary w metalowej oprawce. Te malutkie, ciemne i niezgłębione źrenice wzbudzają zaufanie, są ciepłe i pogodne. Rozmawiamy o życiu i planach, chyba w moim języku. Zresztą to nieważne. Jestem zdziwiony, ile o mnie wie. Słucha i rozumie. Mówię jej wszystko, jak na spowiedzi. Ale to nie wystarcza. Zaprasza mnie w podróż.
Stoimy na parkingu, przed oczami widzę dziwny pojazd. Ni to autobus, ni ciężarówka. Jest z drewna, na absurdalnie wysokich, gumowych kołach. W środku kilka osób zajęto już miejsca. Siadam na drewnianej ławeczce sam, przy oknie. Jestem ubrany w kangurkę. Moja przewodniczka, która zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie zrobiła się drobniutka, skurczyła się do postaci Piaf. Zza moich pleców zaczepiają mnie dwie Amerykanki – zawsze rozpoznam ten akcent i aroganckie zachowanie. Pytam je, czym sobie zasłużyłem na to, aby tu być. Próbują zaspokoić moją ciekawość. Opowiadają historie o mojej mentorce – podobno była to kiedyś wielka piękność, która miała cały świat u stóp i rozporządzała wieloma. Wg ich opinii musiałem kategorycznie zrobić coś wyjątkowego, wywrzeć osobiste wrażenie, skoro spotkała mnie taka nobilitacja. Jedziemy w góry, wszyscy są ubrani turystycznie, swobodnie. Coraz więcej zakrętów i krajobraz lata.
Na miejscu muszę pomóc mojej opiekunce wyjść z naszego wehikułu, jest jak pięciolatka w za dużej pelerynce, nie poradziłaby sobie sama na drabince. Na lewo stoi kapliczka, biała i zamknięta, a przed nami..
Ten niezapomniany widok – ogromna dolina skręcająca trochę na zachód. Stoimy na wzniesieniu, niejako u jej bram, po bokach niskich gór lasy i łąki, o skrajnych odcieniach zieleni. Na jej samym końcu z mgły wyłania się szary zamek z kamienia.
Zapiera mi dech w piersi. Tak pewnie czuł się Mojżesz, kiedy zobaczył Kanaan. Z zachwytu i wzruszenia płyną mi łzy. Ona, którą trzymam teraz na rękach, ściera mi je delikatnie z policzków, ostatni raz czule ściska i znika, rozpływa się na zawsze. Przytulam już tylko siebie.
Obracam się w prawo i widzę nowe osiedle bloków, za nim miasto. Z kominami, fabrykami, morzem samochodów. Jednak bardziej uwagę skupiam na buldożerach i innych maszynach, które stoją zaraz za naszym pojazdem. Gotowe do ataku na dolinę. Ludzie o złych twarzach i zamiarach.
W środku słyszę swój niemy krzyk – dlaczego, dlaczego wszystko ma zostać zniszczone? W imię czego? Wyobraźnia pokazuje mi ruiny zamku.
Budzę się. Jestem przerażony realnością mojego snu. Co przeżyłem, to ostrzeżenie, czy spotkałem anioła? Interpretacja może być dla mnie szokująco niesprawiedliwa.
Świat, który znałem i kocham, odchodzi. Wszystko przemija, to naturalne, ale czym zostanie zastąpione piękno, które zbliżało mnie do absolutu? Czym człowiek wypełni góry, puszcze, jeziora – kolejnymi apartamentowcami i oborami? Lofty i steki. Nie, dziękuję. Tyle pytań. Może ludzkość nie zasługuje już na ciszę i magiczność?