Bracia Ethan i Joel Coen znowu mnie nie zawiedli. Prawie nigdy, od ponad dwudziestu lat, nie zdarza im się rozczarowywać publiczności na całym globie. Dają nam w swoich dziełach to, czego oczekuję od kina – ma mnie trochę rozbawić i jednocześnie czegoś nauczyć. Ze swoją pozycją w Hollywood mogą kręcić już właściwie wszystko – zrobiliby gniota o zombie w Kongresie, a ludzie i tak by to obejrzeli. Z takimi środkami i genialną obsadą nie mogło się nie udać i teraz.

,,Ballada o Busterze Scruggsie” to nie klasyczny film fabularny, ale siedem zupełnie odmiennych opowieści, zarówno jeśli chodzi o treść, jak i o formę. Niby to błahe, zwyczajne historie, które mógłby opowiedzieć zwariowany dziadek na dobranoc (może już troszeczkę starszym dzieciom). Nie mogę naturalnie zdradzać Wam akcji tych krótkich ballad, porównywanie ich pod względem ciekawości także nie ma sensu. Dla bardziej zainteresowanych – najbardziej przypadła mi do serca część szósta, najtragiczniejsza jak sądzę. Coen’owie nie szczędzą nam czarnego humoru i przerysowanych charakterów. Wszystko jednak podane w odpowiednim wymiarze, z przymrużeniem oka, bez zbędnego moralizatorstwa.

Zwykle w westernach było tak, że przysłowiowe dobro walczyło ze złem. Szlachetny szeryf z brzydkim bandytą, samotny i przystojny rewolwerowiec z wyzyskującymi głupców bogaczami, lub bardzo podle – biały kolonista z rdzennymi mieszkańcami Ameryki. A na końcu tryumfuje ślepa sprawiedliwość – cała mitologia Dzikiego Zachodu.

Tutaj nie ma tej odwiecznej i czytelnej walki. Nie podzielimy już ludzi na dobrych i złych, bo każdy działa tylko we własnym, dobrze pojętym, prywatnym interesie. Taki był, ten nowo odkrywany kraj – dla absolutnie wszystkich, którzy mieli odwagę się tu zjawić. Przybywali osadnicy każdego sortu – spłukani arystokraci, nędzarze z nizin, poszukiwacze przygód, wojenni uciekinierzy. W związku z gorączką złota, rozwojem handlu i kolei przybywało fortun. A tam gdzie są pieniądze, które trzeba wydawać, podążyli pokerzyści i wszelkiej maści oszuści. Za nimi dewotki, które chciały zbawiać te zagubione i pozbawione opieki duszyczki. Także cały sektor rozrywkowy – od obwoźnych burdeli po szekspirowskich aktorów ze Starego Lądu. Pełen pakiet. Stany – kraj nieograniczonych możliwości, i jak się niektórym zdaje, pozostał taki do dziś.

Wielu się zapewne poszczęściło, inni przepadli z kretesem, pochłonęły ich piachy prerii. Byli i tacy, co pozostali legendami. Co łączyło te niezliczone, niepoznane biografie – uniwersalna prawda – nikt nie uniknie swojego losu, nawet tego najokrutniejszego. Robimy co w naszej mocy, ale na pewne rzeczy po prostu nie mamy wpływu.
Jeden z bohaterów powiada – ,,Są dwa typy ludzi – żywi i martwi”. Absurdalnie prosta idea, która spina filozofię tamtych czasów – rób wszystko tak, żeby żyć jak najdłużej, albo może jak najciekawiej. Ale ŻYJ!

PS. Na koniec chcę jeszcze zwrócić Waszą uwagę na casting. W ,,Balladzie…” każda, podkreślam, każda z występujących osób jest idealnie skrojona na potrzeby swojej roli. Przez te parę minut obecności na ekranie dają popis fantastycznej gry. Jak wyjęci spod prawa, sorry, raczej jak wyjęci z epoki…