Pamiętacie, jak przy okazji recenzji ,,Broken” pisałem, że zaczynam oglądać kolejny serial na bbc i jestem pełen niecierpliwych oczekiwań. Stało się. ,,Top of the lake” miał być petardą. Przynajmniej tak o nim czytałem. Mroczny scenariusz, niezrównane krajobrazy Nowej Zelandii, międzynarodowa obsada, no i pani reżyser, która od lat dźwiga brzmię niechcianej (jak sądzę) popularności. Właśnie trwa druga seria, ale już beze mnie. Błąd przerostu treści.
Miało być tak błyskotliwie. Sześć odcinków o zaginionej, ciężarnej dwunastolatce. Sekrety lokalnej społeczności i bardzo źli ludzie na skraju niedostępnej górskiej puszczy.
Nie napiszę nic o grupie zagubionych kobiet po przejściach, które przyjeżdżają do ,Edenu’, by z pomocą guru (genialna Holly Hunter, jedynie ona wypowiada tu interesujące kwestie) odnaleźć siebie – bo to sztampowe i takie przewidywalne. Nie wiem, czy to zamierzony efekt, ale Campion zrobiła z nich kompletne idiotki.
Nie opowiem nic o głównej bohaterce, złamanej i zdefektowanej policjantce, która za wszelką cenę chce odnaleźć jakiś cel. Zresztą Elisabeth Moss w tej roli jest mimicznie nieznośna, wyschła, niekobieca.
Nie sportretuję Wam Nowej Zelandii – słowa i tak nie oddadzą jej urokliwości. Trzeba kiedyś zobaczyć. Bez dwóch zdań kraj wart podróży.
Najbardziej w tym serialu dotknęła mnie tragedia młodych ludzi, właściwie jeszcze dzieci, traktowanych na przyrost jak dorosłych, które nie mają nikogo, kto mógłby je uchronić przed złem. Walczą wbrew wszystkiemu, bezradne i zagubione. Ale w naturze człowieka jest walka, na przekór wszystkiemu, do ostatniego oddechu.
Nieważne z jakiej klasy społecznej pochodzą, choć naturalnie ryzyko ich dramatów wzrasta wraz z biedą, bezrobociem i patologiczną przemocą. Rozpaczliwe poszukiwanie kogokolwiek, kto zrozumie, lub przynajmniej będzie próbował zrozumieć ich ból, strach, rozterki. Dotyka to każdego – a niewielu ma to niebywałe szczęście, że na miejscu czeka ten, kto powinien. Powie szeptem, że wszystko będzie dobrze. Da nadzieję, popchnie do działania.
Kogo dziś stać na szczerość wobec siebie? W świecie, gdzie brak autorytetów, rozmów, serdecznej bliskości, ciepła. Dorośli to cholerni egoiści, którzy sami potrzebują pomocy i porad. Są jak ślepe krety błądzące w labiryncie własnych ambicji i potrzeb – wadliwi, zepsuci, słabi. Człowiek słyszy i widzi tylko siebie. W tym lustrze odbijanej rzeczywistości zniekształca jej obraz – wybaczający sobie wszelkie uczynione podłości i zaniedbania. A jednocześnie każde, choćby najmniejsze i nic nie znaczące przeszkody wyolbrzymia do apokaliptycznych rozmiarów. Cierpi, bo tak łatwiej. Szukanie współczucia i tolerancji…
Jak brać przykład z tych bezideowych, bezdusznych istot? Ile razy dziecko ma się przekonywać, że ci, którzy powinni stać na straży jego wychowania, zapewnić mu bezpieczeństwo na każdym etapie rozwoju, znowu tego nie zrobią. Ile razy jeszcze zawiodą. Lub jeszcze straszniej- sami skrzywdzą. Nie w takim świecie chcemy żyć, ale sami go zbudowaliśmy. Nie mamy czasu dla nikogo. Dziecko to ciężar. ,,Niech radzi sobie samo.” A cena, którą za to zapłaci? ,,Przecież nie ma sprawiedliwości, jeden zapłaci więcej, drugiego to ominie. Taki los.”
Tak, gorzka ta analiza, ale wystarczy włączyć wiadomości, żeby przekonać się o ogromie zła, jakie spotyka codziennie najmłodszych, często z ręki powołanych do tego, by ich chronić. Trzeba piętnować i reagować, bronić maluczkich, za wszelką cenę.
Zdecydowanie daję sobie spokój z serialami na dłuższy czas. Chcą powiedzieć tak wiele, mają ambicję oczyszczającego kina, ale gubią prostotę przekazu i jasność spojrzenia. Przemoc, sex, brak etyki. Nie od dzisiaj oglądamy to w realu i na ekranie – świat pełen podłości i wynaturzeń, ale trzeba mieć wiarę. Ten serial jej nie daje. Pozostawia pustkę.
A ja wciąż nie przestaję wierzyć w człowieka… I nie mam czasu… na telewizję oczywiście….