Każdy, kto mnie zna, wie, że jestem sentymentalny. Kiedy poznaję szczęśliwe, zakochane pary, bardzo im kibicuję. Bo czyż jest coś piękniejszego, niż miłość między dwojgiem ludzi? Nie wtrącam się w życie innych, to oczywiste, ale kiedy jestem proszony doradzam, pocieszam, łagodzę konflikty. Staram się dodawać wiary, nadziei, kiedy mają gorsze chwile, wspierać na różne sposoby. Lecz nie wszystko zawsze kończy się happy endem. Każde rozstanie, zerwanie – jak mówią młodsi, jest dla mnie jak osobisty cios. Zwłaszcza kiedy polubię konkretną parę. Myślę wtedy sobie: ,,byli tacy dopasowani, wręcz idealni. Co się stało, dlaczego przestali być razem?”
Idąc dalej dzielę takich zakochanych na dwie grupy. Podział jest bardzo ostry i umowny, musicie mi wybaczyć to uproszczenie.
Pierwsi z góry zakładają, że ,,TO” jest już na zawsze. Nieważne co się wydarzy, w jakie kłopoty wpadną, w ogóle nie przyjmują scenariusza rozstania. Są w pewnej mierze ślepi na pewne pojawiające się na początku rozbieżności, sprzeczki, z pozoru błahe, ale niosące ziarno poważnych wątpliwości. Lekceważą symptomy lekceważenia i im podobne, nawet zupełnie nieświadomie odrzucają wszelkie objawy psucia. Potem przyzwyczajają się do złych rzeczy, które nie powinny się nigdy wydarzać. ,,Wszystko będzie dobrze, to w końcu miłość, a ona zawsze zwycięża.” Można zazdrościć takiej pewności, ale też naigrywać się z tak daleko idącej naiwności. Czy na pewno…?
Druga grupa jest o wiele ostrożniejsza. Podchodzą do związku o wiele bardziej pragmatycznie. Wszystko zostaje od razu wyjaśniane, wspólne życiowe plany – jak dzieci, rozrywki, zostają poddawane szczegółowej analizie, obie strony mają być zawsze ukontentowane. Godzenie się na daleko idące kompromisy i duży margines zaufania. Scenariusz rozstania w razie nie dających się przezwyciężyć różnic jest akceptowalny i choć trudny, możliwy. Podejście mało romantyczne, ale za to dające chyba jednak większą szansę na powodzenie wspólnego pożycia. Ale również, jeśli nie ma tego ,,czegoś”, tej szczególnej więzi serc, stawiania współpartnera zawsze na pierwszym miejscu, nie uda się.
W obu przypadkach często jest tak, że to tylko jedna strona ,,ciągnie” cały związek. Martwi się, walczy, robi robotę za dwóch. Rozmawia, wybacza, potrafi naginać zasady. Z moich obserwacji wynika, że to kobiety częściej grają tu rolę tych bardziej odpowiedzialnych strażniczek, zwłaszcza już w małżeństwie. Wbrew powszechnej opinii to na ich barkach spoczywa ciężar utrzymania rodziny, jedności i przyszłości. Czy mają więcej do stracenia? Nie zawsze, lecz z wiekiem świat jest dla nich coraz bardziej okrutny. Mężczyźni zbyt często okazują się słabi i wybierają z pozoru najprostsze wyjście – ucieczkę.
Sami dobrze wiecie, jak to wygląda u Was. Jeśli jesteście już w związkach, albo bardzo pragniecie się w takich znaleźć (czego Wam serdecznie życzę). Św. Paweł z Tarsu pisał w jednym z listów, że nie wszyscy są stworzeni do małżeństwa, lecz skazani na samotność. Osobiście uważam, że to nienaturalne. Człowiek musi mieć swoją połówkę, inaczej jest niespełniony. Tylko w relacji z taką najbliższą osoba można w pełni wykształcić swoje człowieczeństwo. Nie jest łatwo idealnie trafić, sam wiem najlepiej. Ale trzeba próbować, szukać tej jedynej. Nie ma żadnej obiektywnej definicji miłości, każdy z nas kocha tak, jak sam czuje. Indywidualnie, po swojemu, ale prawdziwie, jak w najlepszym romansie. Ważne, żeby być szczerym wobec siebie i partnera. Bez tego w ogóle nie można mówić o budowaniu czegokolwiek.
Rozstanie to zawsze porażka. A im bardziej jesteśmy zaangażowani, będziemy więcej cierpieć – tego tak chcemy uniknąć. To najstraszniejszy ból, nieporównywalny z innymi ciosami. Psycholodzy radzą różnie na to reagować. Jestem za tym, żeby absolutnie niczego nie żałować. Nawet jeśli on okazał się kompletnym draniem, czy ona lafiryndą, nie warto. Trzeba pamiętać o dobrych chwilach, wierzyć, że wszystko w życiu ma jakiś sens, nawet takie wielkie rozczarowania czy błędy. Nie łudźmy się, nie zawsze wszystko zależy od nas. Uczymy się i idziemy dalej. I radzę pamiętać, że związek to nie jakaś materialna inwestycja. Taki sposób rozumowania prowadzi jedynie to wykrzywienia duchowej relacji, jaką powinien być każdy związek, niezależnie od jego prawnego usytuowania. Natomiast z drugiej strony trwanie w związku, o którym doskonale wiemy, że to nie to, jest samooszukiwaniem się.
Jak najmniej rozstań proszę! Jeśli już, to kulturalnie i z godnością!